Historia tego zawodnika jest świetnym materiałem na hollywoodzką produkcję. Talent do gry w piłkę nożną, wielka waleczność, ale i zdolniejsi zawodnicy wokół, a do tego krnąbrny charakter i ambicja, by stać się piłkarzem wybitnym. Miał dużo, choć może inni dostali od Boga więcej. A jednak to jemu się udało, to on został wielką piłkarska gwiazdą. Przed państwem historia wielkiej osobowości, wspaniałego piłkarza. Po prostu dzieciaka z Gdańskiej, Zbigniewa Bońka, obecnego prezesa Polskiego Związku Piłki Nożnej.
NIEWINNA DECYZJA
Pewnego deszczowego, październikowego popołudnia chuderlawy młokos z rudą czupryną właśnie wracał do domu, biegnąc umorusany w błocie i kawałkach trawy. Zbyszek grał w piłkę od dziecka na placu zabaw między blokami ulicy Czerkaskiej i Sułkowskiego, był więc przyzwyczajony do tych warunków pierwszego „Boiska”. Za jedną z bramek robiły świeżo zasadzone drzewka, a za drugą tornister i kurtka. Uwielbiał w taki sposób spędzać czas po szkole, choć dziś wyjątkowo chciał być szybciej w domu. Chciał porozmawiać z ojcem o treningach w młodzikach Zawiszy Bydgoszcz, a że ojciec Józef grał w piłkę nie tylko w Zetce, ale również w pierwszoligowej Polonii, mógł pomóc mu zrealizować to pragnienie.
Wynikało ono z tego, że młody Zibek – jak nazywali go rodzice – chciał grać w piłkę również jak spadnie śnieg. Przed blokiem nie było takiej możliwości. Z tego właśnie prozaicznego powodu Zbigniew Boniek rozpoczął swoją karierę piłkarską, choć już od najmłodszych lat chodził na mecze z matką Jadwigą i bratem Romanem. Wszystko zaczęło się w 1956 roku, gdy jeszcze w wózku szli na stadion dopingować ojca i męża.
EFEKTYWNOŚĆ, WALECZNOŚĆ I PARCIE DO PRZODU
Zbigniew Boniek już w juniorach był piłkarzem bardzo szybkim, zwinnym i niezwykle zadziornym. Posiadał niezwykłą umiejętność – umiał być liderem na boisku, gdy zespołowi szło, potrafił też jednym swoim rajdem odmienić losy meczu, kiedy gra się nie kleiła. Dla kolegów z zespołu był zawsze kimś wyjątkowym, dla całej drużyny – wielkim atutem, a dla rywali Zawiszy wielkim utrapieniem.
Nie tylko pod względem aktywności stricte piłkarskiej. Już jako uczestnik juniorskich mistrzostw Polski pokazał swoją drugą twarz. W meczu z Włókniarzem Białystok po prostu zbluzgał sędziego za jego decyzję o nieprzyznaniu rzutu karnego. Wbrew tłumaczeniom samego zainteresowanego, wcale nie było to panie sędzio, jak pan sędziuje? Za ten incydent spotkało go półroczne zawieszenie, które później włodarze klubu zdołali załagodzić.
NIEUDANY DEBIUT
Boniek był już wtedy na tyle dobry piłkarsko, że jako 17-latek zadebiutował w seniorskim zespole Zawiszy Bydgoszcz. Miało to miejsce 20 października 1973 roku, czyli zaledwie trzy dni po pamiętnym boju Orłów Górskiego z Anglikami na Wembley. Debiut u trenera Ordona w pojedynku z Stoczniowcem Gdańsk nie wypadł zbyt okazale, bowiem został zmieniony już po 45 minutach. Trzeba jednak przyznać, że w Zawiszy byli zawodnicy postrzegani jako większe talenty, jak chociażby Henryk Miłoszewicz, który jeździł z nim na zgrupowania kadr juniorskich. Z tą różnicą, że ten pierwszy grał w meczach, a Boniek musiał to wszystko obserwować z ławki. Sam zawodnik po latach przyznawał: „Było kilku piłkarzy lepszych ode mnie, nie mieli jednak tego uporu, konsekwencji w dążeniu do celu, które zaprowadziły mnie na wyżyny światowego futbolu. Myślę, że miałem więcej szczęścia od innych, a poza tym bardzo tego szczęścia chciałem”.
SKUTECZNY W ATAKU, WALECZNY W OBRONIE
Zibi już w trzecim spotkaniu wpisał się na listę strzelców, kiedy 12 listopada 1973 roku dał Zetce punkt w meczu z Bałtykiem Gdynia. Do końca sezonu grywał już z mniejszą bądź większą regularnością, a prawdziwy test męskości miał dopiero przed sobą. Sezon 1973/1974 był dla bydgoskiego Zawiszy na tyle słaby, że do ostatniej chwili ważyły się jego losy na boiskach drugiej ligi. Ostatecznie po wygranym meczu ostatniej kolejki udało się zachować byt, w czym spory udział miał młodziutki Boniek.
W kolejnym roku grywał sporadycznie ze względu na spore zaległości kondycyjne. Popularny „Murzyn” nie mógł brać udziału w przedpołudniowych sesjach treningowych klubu, bo był wtedy… w szkole. Przełom roku 1974 i 1975 był dość zaskakujący. Trener Zawiszy, Bronisław Waligóra, który występował w latach 60-tych w Zetce razem z Józefem Bońkiem, zaczął doszukiwać się w nim pewnych zdolności ojca do gry w obronie. O dziwo, waleczny napastnik prezentował się tam bardzo okazale i podobnie jak ojciec przed laty, często zapędzał się z piłką pod pole karne rywala, skutecznie strzelając czy nawet rozgrywając piłkę.
CZASEM JAK LAMA
Skandaliczne zdarzenie miało miejsce w meczu z Lechem Poznań pod koniec sezonu 1976/1977, choć tutaj Boniek został sprowokowany i był bardziej ofiarą niż prowodyrem. Rogalski niemiłosiernie obijał kostki Bońka, ten starał się mu odgryźć, jednak tak, by sędzia niczego nie zauważył. Zirytowany zawodnik w ostrym ataku na piłkę trafił prosto w szczękę bramkarza gospodarzy, Andrzeja Turka, a ten ostro kopnął piłkę w Zibiego. Sędzia jednak nie podyktował karnego, więc doszło do ostrej szamotaniny, w trakcie której nieszczęsny Rogalski kopnął go w głowę. Swoją drogą, musiał to być niezwykle wygimnastykowany zawodnik. Później doszło jeszcze do szamotaniny z trenerem Lecha, Edmundem Białasem, którego Boniek po prostu opluł. Historię tę i wiele innych opisuje Marek Wawrzynowski w swojej książce „Wielki Widzew”.
Niesmaczny incydent z udziałem Bońka miał także miejsce w meczu Pucharu Polski, gdy Zawisza mierzył się z Pałuczanką Żnin. Rywal dość łatwo ograł Bońka, na co ten zareagował dość ekspresywnie, atakując go bezpardonowo wślizgiem. Zawodnik Pałuczanki zaczął wówczas ostro protestować, więc piłkarz Zetki miał go opluć. Mecz odbył się na kilka tygodni przed tym najbardziej feralnym w karierze Bońka w Zawiszy.
Chociaż jeszcze przed meczem z Lechią Gdańsk, który odbył się 31 maja 1975 roku, prasa określała 19-letniego piłkarza „Bydgoskim Bombardierem”, to sezon ten właśnie za sprawą incydentu z tego meczu skończył się nie lada skandalem. Pojedynek z klubem z Pomorza miał wyjątkową wagę, Zawisza Bydgoszcz walczył zaciekle o awans do I ligi, więc ten pojedynek dwóch przewodzących w tabeli zespołów był kluczowy dla końcowej tabeli. Wygrany zgarniał dwa punkty (tyle przysługiwało wówczas za zwycięstwo) i był bliski mistrzostwa na drugoligowych boiskach.
Mecz był niezwykle… nudny. Obie drużyny przez całą pierwszą połowę grały zachowawczo. Boniek postarał się dobitnie, by w drugiej połowie zrekompensować widzom emocje i już w 49. minucie przeprowadził rajd, gdzie biegnąc jak wściekła kuna wpadł w pole karne gdańszczan i padł… skoszony przez Sękę. Decyzja sędziego była jasna – karny! Do piłki podbiegł sam poszkodowany i uderzył piekielnie mocno w wewnętrzną stronę słupka. Ku osłupieniu wszystkich, piłka po prostu wyszła w pole. Ostatecznie, pomimo ożywienia meczu z obu stron, to Lechia… po rzucie karnym zwycięża 1:0.
A CZASEM JAK LEW
Zbigniew Boniek pewnie chciał, żeby ten feralny dzień skończył się jak najszybciej. Sędzia zagwizdał wreszcie koniec spotkania, na płytę boiska wbiegli kibice, ale piłkarze schodzili już z płyty boiska i wtedy wydarzył się incydent, który przeszedł do historii. To właśnie 31 maja 1975 roku doszło do słynnej scysji Bońka z legendą klubu, Zdzisławem Krzyszkowiakiem. Bydgoskie media opisywały to jednoznacznie – zuchwały młokos, który obrażał kibiców, a potem mistrza olimpijskiego z Rzymu.
Krzyszkowiak bohatersko bronił fanów przez co… doszło do zaskakującego starcia? Co faktycznie się wtedy wydarzyło – poza zainteresowanym – wie bardzo mało osób, a po Bydgoszczy do dziś krążą o tym legendy. Boniek miał usłyszeć od niego krytyczną opinie na temat swojej gry i wątpliwego – zdaniem majora – talentu do gry w piłkę nożną: „Tobie Boniek to korbole kulać, a nie w piłkę grać”. Krnąbrny Zibi nie pozostał mu dłużny: „Odp… się, olimpijczyku pier…”. Taki to dialog miał wtedy miejsce pomiędzy 46-letnim mistrzem olimpijskim i 19-letnim piłkarzem. Inne źródła twierdzą, że nie skończyło się na ostrej wymianie zdań, ale doszło do rękoczynów czy nawet oplucia słynnego olimpijczyka.
Jak było naprawdę? Naprawdę rozpętała się wówczas burza w bydgoskiej prasie. Krzyszkowiak poszedł z zaistniałą sytuacją do władz klubu, które rozłożyły ręce. Bardziej aktywne były reżimowe media z Bydgoszczy. Prym w tym wiodła Gazeta Pomorska i nieodżałowany redaktor Zbigniew Smoliński, który wyjątkowo obrzydliwie obsmarował Zbigniewa Bońka, choć dwa dni po tym meczu pisał o nim jeszcze w superlatywach! Tydzień później określał go już mianem „młodocianego chuligana” i „piłkarską primabaleriną”, gdy domagał się jego zawieszenia, które pod naciskiem prasy oficjalnie spotkało zawodnika.
Nieoficjalnie zaś wiadomo, że całą tę sytuację próbowano wykorzystać do pozostania Bońka w Zawiszy Bydgoszcz. Już wtedy miał liczne oferty, mówiło się o Legii Warszawa, która podobnie jak Zawisza była klubem wojskowym. W grę wchodziła też przeprowadzka do Szczecina, Poznania i oczywiście Łodzi. Zainteresowanie Widzewa zrobiło na Bońku szczególne wrażenie. Sobolewski, Wroński i Jezierski uchodzili wtedy za ludzi innego pokroju, wielkich wizjonerów, jakich polski futbol jeszcze nie widział.
PUBLICZNE PRZEPROSINY
Ale koniec końców, pod naciskiem medialnym i Zbigniew skapitulował. Choć bardziej należałoby napisać, że po prostu był to zabieg taktyczny, mający na celu uśpić czujność rywala, czyli – w tym wypadku – władz bydgoskiego klubu. Na łamach prasy przeprosił za incydent i sam przyznał, że doszło do sprzeczki z kibicami, którzy zarzucili mu, że sprzedał mecz, a później obraził „starszego kolegę klubowego”, Zdzisława Krzyszkowiaka. Jak to skwitował Smoliński? „Boniek zaimponował nam cywilną i autentyczną odwagą”. Cóż, takie to były czasy zniewolonej prasy. Sam Zibi przyznawał po latach, że trochę się pokajał, ale już wtedy doskonale wiedział, że takiej zniewagi nie zdzierży i po sezonie opuści Bydgoszcz, aby przenieść się do Łodzi. Choć początkowo w planach miał grę w Zawiszy aż do 26. roku życia…
WIELKA GWIAZDA
Nie można też zapominać, że wychowanek Zawiszy Bydgoszcz bardzo szybko po opuszczeniu rodzinnego miasta stał się gwiazdą. Najpierw z marszu został czołowym piłkarzem Widzewa Łódź, potem gwiazdą ligi, a na końcu silnym punktem reprezentacji. W 1986 roku na mundialu w Meksyku był nawet kapitanem kadry, a do tego gwiazdą światowego formatu. Boniek to był absolutny top piłkarski: nie był niezły, był po prostu genialny. Już w 1975 roku, czyli zaledwie kilka miesięcy od głośnego przejścia do łódzkiego klubu, tygodnik „Piłka Nożna” umieścił go na 2. miejscu wśród najbardziej utalentowanych napastników. A w tamtym okresie tenże plebiscyt był najbardziej prestiżowy w kraju.
Niespełna rok później został również uznany przez ten tygodnik za odkrycie sezonu. W 1978 roku i cztery lata później został natomiast uznany najlepszym piłkarzem w kraju. Z kolei w roku 1979 zagrał w drużynie „Reszty Świata”: przeciwnikiem byli wtedy mistrzowie świata, Argentyńczycy. Najlepszym podsumowaniem jego progresu niech będzie, oprócz kapitańskiej opaski w Meksyku, wspaniały hat-trick w meczu z Belgią w trakcie hiszpańskiego mundialu. Był to niezwykle ważny mecz, który w ogromnej mierze przesądził o dalszej grze Polaków, a w konsekwencji również o kolejnym brązowym medalu polskiej reprezentacji.
Już wtedy był zawodnikiem Juventusu Turyn, który dość długo o niego zabiegał. Podobnie jak Barcelona, Roma, no i oczywiście pół Anglii. Zwłaszcza po meczach Widzewa z Manchesterem City i Ipswich Town. Na temat geniuszu Bońka wypowiadał się nawet Sir Alex Ferguson, wówczas trener Aberdeen. Ale Polak od początku chciał grać tylko we Włoszech. Jego żona, Wiesława, skończyła zresztą romanistykę na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu. Skoro więc 26-latek miał piłkarski świat u stóp, a nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, postanowił napisać nowy rozdział właśnie w słonecznej Italii.
Stara Dama wyłożyła na niego 1,8 miliona dolarów, ale już wtedy o mały włos nie przeszedł do Romy. Ówczesny kurs amerykańskiej waluty na czarnym rynku to około 400 złotych. Jak ogromne to były pieniądze, niech świadczy fakt, że Diego Armando Maradona, gdy w tym samym czasie przechodził do Barcelony z Boca Juniors, kosztował 5 mln dolarów. Z tą małą różnicą, że był o cztery lata młodszy od Polaka i dopiero u progu wielkiej kariery. Innym wymownym przykładem jest Michel Platini. Kosztował Juve około 1,2 miliona dolarów. A była to przecież największa gwiazda reprezentacji Francji i Saint-Etienne, które w tamtym okresie odnosiło spore sukcesy. Dla porównania – Żmuda kosztował 320 tysięcy dolarów, Janas 220, Lato 175, Szarmach 130, a Kazimierz Deyna 100 tysięcy funtów.
Przy samej kwocie transferu niezwykle ciekawy jest fakt, że do Widzewa trafił tylko milion dolarów, a reszta została rozdysponowana przez reżimowych decydentów. Swoje dostało się nawet generałowi Jaruzelskiemu. A wszystko przez limit wieku: aby zawodnik mógł wyjechać z Polski, musiał mieć co najmniej 28 lat. Na szczęście przy pomocy rodaków udało obejść się ten przepis. We Włoszech Boniek zaaklimatyzował się bardzo szybko, co potwierdzał jego trener, słynny Giovanni Trapattoni: „Potrafił się znakomicie zaadaptować w Serie A, co nie wszystkim wybitnym piłkarzom się udało. W porównaniu z Platinim, który góruje techniką, Boniek jest bardziej przebojowy i posiada zdolność konstruowania niebanalnych akcji.”
We Włoszech nastał wspaniały okres i dla niego, i dla Michela Platiniego, z którym stworzył zabójczy duet na boisku. Przyszli do klubu w tym samym momencie. Ten pierwszy był bardziej przebojowy, przeprowadzał rajdy z piłką i doskonale obsługiwał Francuza grającego z większą finezją, który zresztą potem został trzykrotnym królem strzelców Serie A. Zwieńczeniem ich gry był Puchar Europy w 1985 roku, gdy Boniek został sfaulowany w polu karnym po rajdzie przez pół boiska, a Platini dokończył dzieła zniszczenia wykorzystując jedenastkę. Raz jeszcze się potwierdziło, że Boniek lepiej wypada przy sztucznym świetle meczów rozgrywanych wieczorem, stąd jego słynny pseudonim – Bello di notte. To był zresztą ostatni mecz „Murzyna” w Juve, bo w lipcu był już zawodnikiem AS Roma, gdzie grał z takimi tuzami jak Ancelotti czy Rudi Voeller.
Tak jak w czasie pobytu w Bydgoszczy, tak i później potrafił wywoływać liczne skandale na boisku. Wspomnianą historię z Krzyszkowiakiem naprawdę głęboko przeżył jednak doświadczony olimpijczyk – odszedł z klubu oraz z wojska i przeniósł się do Warszawy, gdzie został pilotem wycieczek zagranicznych. Zibi tej sytuacji tak nie odczuł, choć na pewno jej konsekwencje, choćby jedynie prasowe, odcisnęły mocne piętno na jego psychice. Ale taki właśnie był – nieco ekscentryczny i skrajny. Czasem myślę, że swojego wroga potrafiłby wepchnąć pod pociąg, by po przejściu kilku kroków z radością przeprowadzić staruszkę przez ulicę. Postać na pewno niesamowita, jedyna w swoim rodzaju i godna zainteresowania, mimo wszystko.
Boniek w czasie swojej barwnej kariery odebrał wiele nagród. Które z nich są najcenniejsze? Przeczytaj w kolejnym artykule: https://spilkarza.pl/zlota-pilka-plebiscyt-pilki-noznej-i-zloty-but-najbardziej-prestizowe-polskie-i-europejskie-nagrody-pilkarskie/
Zdjęcie główne – źródło: https://ekstrastats.pl/883/retrostats-cz-3-zbigniew-boniek/